To był zwykły dzień w moim małym, ubogo umeblowanym pokoju. Pomieszczenie bardziej przypominało celę niż kwaterę pracowniczą, ale pocieszałem się, że za siedzenie właśnie w tym miejscu mi płacili... Ściany były szare, gołe, pokryte miejscami drobnymi pęknięciami i zaciekami. Oświetlenie było surowe, niemal szpitalne, zawsze lekko migoczące, jakby nawet żarówki nie chciały tu pracować.
W pokoju stało kilka niezbędnych do życia mebli i elementów wyposażenia: wąskie łóżko z cienkim materacem, stalowa toaleta bez deski i niewielka umywalka. Z tej ostatniej skorzystałem, aby przygotować się do dnia, przemywając twarz lodowatą wodą. Zimno było jak uścisk samej Śmierci - jakby nawet woda w Fundacji była częścią jakiegoś eksperymentu.
Ledwo zdążyłem się ogarnąć, do wejścia z drugiej strony podszedł inny pracownik Fundacji. Miał wyższe stanowisko ode mnie, jak zresztą większość osób tu pracujących. Przez niewielką klapę w drzwiach wsunął mi tacę z jedzeniem, nie zamieniając ani słowa. Nawet na mnie nie spojrzał - jakbyśmy byli tylko numerami, znikającymi statystykami w czyimś arkuszu.
Spojrzałem na talerz. Cóż, spodziewałem się czegoś innego niż zimne, przesmażone jajko z boczkiem, ale nie miałem na co marudzić. Jedzenie było znośne. Mechaniczne. Jak wszystko tutaj. Po zjedzeniu posiłku, drzwi do mojej kwatery się otworzyły z cichym sykiem. Wiedziałem, co to oznaczało - pora na odprawę. Przynajmniej tak to nazywali.
Odprawa była wydarzeniem mającym miejsce co tydzień. Wszyscy pracownicy klasy D zostali zmuszeni przez naukowców i strażników do wejścia do auli. Stare, betonowe pomieszczenie, z niskim sufitem i kilkoma surowymi lampami zawieszonymi na zardzewiałych łańcuchach. Ustawiono nas w dwuszeregu, jak żołnierzy przed bitwą. Stanąłem w tylnej linii - jak zawsze. Nie lubiłem rzucać się w oczy.
Jeden z naukowców, chudy mężczyzna w białym kitlu i z twarzą wyzbytą emocji, przeszedł przed nami z tabletem w dłoni. Przeliczył nas wszystkich powoli, jakbyśmy byli inwentarzem w laboratorium.
- Jak pewnie dobrze wiecie - zaczął zimnym tonem - już za kilka dni odeślemy was do swoich domów. Ale część pozostanie w Fundacji na dłużej.
W tej chwili wszyscy zamilkli. Tego się baliśmy najbardziej. Nikt nie chciał „pozostać dłużej".
- Osoby z pierwszego szeregu: przenosimy was do Ośrodka Dwunastego. Reszta może wracać do domu.
Ulga. Prawie jej nie pokazaliśmy, ale przeszła przez szeregi jak powiew świeżego powietrza. (Chociaż o tyle dobrze - pomyślałem. - Zostały mi tylko trzy dni. Trzy dni i koniec. Mam już dość tego miejsca.)
- Zgodnie z zasadami Fundacji - kontynuował naukowiec - otrzymacie swoje wynagrodzenie za dobre sprawowanie, a wasza wiedza o anomalnych obiektach zostanie wymazana środkiem amnezyjnym. Na dziś to wszystko. Odpowiedzi na wszelkie pytania dostaniecie za trzy dni.
Niektórzy szeptali do siebie. Ja milczałem. Wolałem nie zadawać pytań, na które i tak nikt nie chciał udzielić odpowiedzi. Ale wtedy...
Rozległ się alarm.
Czerwone światła rozbłysły na ścianach, a metaliczne dźwięki syren przebiły się przez mury. Serce zamarło mi w piersi. Nie był to alarm próbny. To był ten alarm - sygnał sytuacji kryzysowej.
Zobaczyłem sporą grupę strażników biegnących w stronę Sektora Piątego. Wszyscy wiedzieliśmy, że to miejsce było zamknięte dla klasy D. Nawet niektórzy naukowcy trzymali się od niego z daleka. Krążyły plotki o „obiektach", które były tam przetrzymywane. O takich, których nie dało się zamknąć. O takich, które... myślały.
Strażnicy zniknęli za drzwiami sektora. Po chwili usłyszeliśmy krzyki. Strzały. Jeden po drugim. Potem... cisza.
Ewakuowano nas do naszych pokoi. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zostałem sam w swojej celi. Czułem, jak zimny pot spływa mi po plecach. Zza ścian dobiegały odległe dźwięki: krzyki, błagania, czasem śmiech - obłąkany i nieludzki. Czy to ktoś z pracowników? Czy może... coś innego?
Minęła godzina. Może dwie. W końcu wszystko się uspokoiło. Przynajmniej na razie.
Do końca dnia nic więcej się nie wydarzyło. Ale czułem, że coś się zmieniło. Coś się wydostało. I już nie było odwrotu.